Skok z
wysokości w mroźne fale
Gdzie
przeszłość wraca do życia
Zwalczyć
strach przed samolubnym bólem
Za każdym
razem się opłacało
Nie spałaś.
Nie zmrużyłaś nawet oka. Nie potrafiłaś. Nie byłaś nawet w stanie na dłuższą
chwilę przymknąć drżących z ekscytacji powiek, opanować niemiłosiernie rozedrganego
i nierównomiernego bicia twojego serca, czy nawet nieudolnie próbować zdusić
błogi uśmiech, rysujący się na twojej promiennej twarzy. Nieśmiało dotykasz
niespokojnymi obuszkami palców swoje nabrzmiałe od nieustannych pocałunków
wargi. Oblizujesz je delikatnie koniuszkiem języka i miażdżysz, zagryzając
porywczo ich skrawek. Tak jakbyś chciała zasmakować do dna i rozkoszować się do
ostatniej kropli jego pozostawionym śladem ust, grzesznym smakiem, w którym się
lubujesz. Do tej pory pachniałaś sobą. Kwiatowym zapachem z perfumerii, jakąś
oliwką, ulubionym szamponem i czasem wylanym na skórę prosecco. Teraz
nieprzerwanie oddychasz najsłodszą wonią jego skóry, zaciągając ją tęskno do
najgłębszych zakamarków płuc. Niemal z uporem maniaka, tylko po to, aby jakaś
jego miligramowa część przedostała się do twojego krwioobiegu, wypływała z
aorty za każdym biciem serca i żeby przeniknęła przez skórę, aż do kości. Chcesz
nim oddychać, bo jego zapach sprawiał poczucie, że znajdujesz się w
najbezpieczniejszym miejscu na ziemi. W swoim prywatnym skrawku nieba, jeszcze
tutaj na ziemi. Bo być może gdzieś tam nic na ciebie nie czeka, a jeśli nawet
to jesteś pewna, że nic lepszego od tego co masz teraz, tak blisko, niemal na
wyciągnięcie ręki.
Lustrujesz
rozkosznie jego twarz milimetr po milimetrze. Oddycha spokojnie, miarowo,
pogrążony w krainie Morfeusza, z widocznym już na brodzie kilkudniowym
zarostem, opalonym nosem, policzkami, odznaczonymi bladością oczodołami i pozostawionym
śladzie od paska z kasku. Podśmiechujesz się po cichu. Cały jest w zabawną
kratkę. Wliczając odznaczenia po krótkim rękawku, spodenkach, skarpetach i
nawet pulsometru przepiętego podczas wyścigów gdzieś na klatce piersiowej. I
gdybyś tylko mogła i miała prawo snuć tak dalekosiężne plany, z pewnością już
kupiłabyś mu najlepszy krem z filtrem pod świąteczną choinkę. Pozostaje ci
jedynie przyglądać się jego kolarskiej opaleniźnie, zrobić fotograficzne
zdjęcie w pamięci i zachować je w kolekcji ulubionych wspomnień.
Podpierasz
się bezszelestnie na łokciu i pochylasz nad jego sylwetką, delikatnie muskając
lekko rozwarte wargi. Przegrywasz, gdy czujesz pod swoimi jego rozciągające się
w błogim, spełnionym uśmiechu usta.
- Nie
przestawaj – michałowy pomruk przyciąga twoje ciało niczym magnes, choć z
pewnością powoduje to również jego duża, ciepła dłoń ulokowana gdzieś na twoich
lędźwiach, do których niemiłosiernie przykleiło się prześcieradło.
- Nie
chciałam cię obudzić – uśmiechasz się przepraszająco i zagryzasz dolną wargę, w
momencie w którym podnoszą się jego nierozbudzone jeszcze powieki.
- Budź,
całuj, szczyp, upewniaj mnie, że to nie jest sen – wyszeptuje jeszcze niewyspanym,
ochrypniętym, pociągającym głosem, pieszcząc słodkim oddechem twoje ucho i
subtelnie skubiąc jego płatek, czym przyprawia o zimny dreszcz, przebiegający
przez kręgosłup.
- Mówisz i
masz.
- Auć! - podrywa
się na materacu, wydając gromki okrzyk, odbijający się od pastelowych ścian,
kiedy z diabelskim uśmiechem, przebiegle miętosisz skórę na jego przedramieniu.
- Ej, ej,
team order to team order – wyciągasz ręce w geście kapitulacji, jednocześnie wymierzając
w ostrzeżeniu wskazujący palec, kiedy tylko szatyn sygnalizuje, że zbiera się
do odwetu.
- Team
order? – prycha, przeczesując dłonią kasztanowe włosy pozostawione w nieładzie
– Tak na pewno nie wygląda polecenie od dyrektora sportowego – kręci rozbawiony
głową.
- To mi
opowiedz – wypowiadasz nieśmiało, patrząc na niego zachęcająco spod uniesionych
brwi – Jak to wygląda w największym i najlepszym Team Sky, hmm?
- Lena –
jęczy przeciągle z twarzą wgniecioną wprost w poduszkę – Naprawdę nie ma do
tego lepszej pory i bardziej odpowiedniego miejsca?
- Chcę żebyś
mi opowiedział o tych wszystkich latach, kiedy mnie przy tobie nie było –
wodzisz subtelnie obuszkiem palców po fakturze jego skóry i muskasz przelotnie
ustami jego ramię - O pierwszych chwilach w światowym peletonie, o
Quick-Stepie, o zwycięstwach i porażkach w ardenach i klasykach, o pierwszym
Tour de France, o Mistrzostwie Świata, o upadku w Lombardii, o klątwie tęczowej
koszulki, o tym palancie Lefevere, który w ciebie nie wierzył, o tej najlepszej
na świcie drużynie w której jesteś teraz i tym strasznym kryzysie w który
popadłeś w pierwszej części sezonu – urywasz widząc jego kompletnie zdezorientowane
spojrzenie, gdyż z pewnością dziwi go fakt, że tak sumiennie śledziłaś dotąd
jego karierę – Mówiłam ci, że zawsze w ciebie wierzyłam i wiedziałam, że i
zobaczę cię kiedyś z Pawłem, razem, uśmiechniętych, wesołych, przytulonych i
pogodzonych, jak w Ponfferadzie.
- A ty
opowiesz mi o igłach, zastrzykach, biobsji, chemii, operacjach i o czymś co
jeszcze powinienem wiedzieć? – wylicza niechętnym tonem i pyta z powątpiewaniem,
wlepiając w ciebie swoje smutne spojrzenie.
- I o
Mateuszu – wspominasz niepewnie, widząc na jego twarzy chwilę konsternacji i
rozwarte zamarłe wpół słowie wargi. Nie wiesz, czy powinnaś nawet wspominać o zatartym
wspomnieniu blondyna, którego poznałaś w szpitalu podczas leczenia i który wraz
z pokonaniem choroby w ferworze cieszenia się ulotnymi chwilami, porzucił cię
dla zapewne wartej chwili zapomnienia długonogiej blondynki. Niezbyt długi
epizod, kompletnie bez znaczenia. Bo choć często zasypiałaś w jego ramionach,
za każdym pieprzonym razem, czułaś, że to nie są te, które chciałabyś, żeby cię
obejmowały.
- Jakim
Mateuszu? – Kwiatkowski wykrzywia z niezrozumieniem usta w rozgoryczonym
grymasie, po czym kręci nerwowo i
przecząco głową - Albo nie, nie chcę słuchać kim był ten gość, nie chcę tego
wiedzieć! – wypuszcza nerwowo powietrze z ust i zakrywa poduszką swoje uszy.
- Michał –
przewracasz rozbawiona oczami, bezbłędnie rozpoznając bijące w jego źrenicach
uczucie zazdrości - Czas się nie zatrzymał, nie mamy znowu osiemnastu lat,
każde z nas miało jakąś przeszłość, nie możemy udawać, że jej nie było, albo że
nic nie znaczyła – zagryzasz niepewnie wargę, dodając posępnym szeptem – Chciałeś
brać z nią ślub – odchrząkujesz znacząco, uciekając wzrokiem w bok i zdając
sobie sprawę, że przywoływanie wspomnień po Alicji, nie było najrozsądniejszym
pomysłem.
- Ty i
kolarstwo – wypowiada dobitnie - Dla mnie nic nigdy nie miało większej
wartości. Nie chce udawać, nie chcę zapominać, ale chcę zostawić to za sobą,
zamknąć pewne rzeczy i do nich nie wracać. Liczy się tylko co tu i teraz. Ty i
ja, Lena.
- I rower –
wtrącasz z półuśmiechem. Bo co innego masz mu teraz powiedzieć? Żeby się nie
przywiązywał? Żeby nie palił za sobą mostów, po których właśnie do ciebie przed
chwilą przyszedł? Sama nie chcesz tak myśleć i uparcie odsuwasz od siebie te
kotłujące się gdzieś w podświadomości myśli.
- I rower –
przytakuje, zakładając subtelnie za twoje ucho kosmyk włosów - A teraz może
jakieś małe śniadanie?
Bije od
niego najsłodsza słodycz w głosie. Akcja reakcja. On się uśmiecha, ty się
uśmiechasz. Nie potrafisz inaczej. Lubisz widzieć go szczęśliwego. Chcesz go
takiego zapamiętać.
- Omlet z
pastą z łososia?
- Czytasz mi
w myślach.
- Cholera,
jednak znowu czuję się, jakbyśmy mieli osiemnaście lat – podnosisz się z łóżka,
stawiając ostrożnie bose stopy na drewniane panele, z których zgarniasz jego
koszulę, błyskawicznie ją przywdziewając. Krótki materiał ledwo co zakrywa
twoje pośladki, co Michał dość szybko wykorzystuje, zostawiając na nich odcisk
swojej dłoni. Słyszysz tylko dźwięczny odgłos, plask, odbijający się od ścian,
a dopiero potem czujesz rozchodzące się na zaczerwienionej skórze pieczenie.
Odwracasz się z zmarłym na ustach okrzykiem w stronę podstępnie uśmiechającego
się szatyna, niewinnie drapiącego się po głowie.
- No co,
team order – wzrusza wesoło ramionami i z powrotem wtula swoją twarz w
poduszkę.
- Śpij, śpij
– wzdychasz, kręcąc głową z politowaniem - Twoje zawodowe mięśnie pewnie się
jeszcze nie zregenerowały.
- Jeden i
właściwie to nie mięsień – zanim wychodzisz, rzuca jeszcze dwuznaczną aluzję z
buńczucznym uśmiechem, doprowadzając cię do perlistego śmiechu. Zamykasz za
sobą ostrożnie drzwi, wdychasz michałowy zapach z jego bluzy i pocierając
ramiona, udajesz się do kuchni. I z pewnością mogłabyś to zrobić, gdyby nie ten
dźwięk, przeszywający dźwięk dzwonka, przez który twoje serce podrygiwało w
niespokojnym rytmie. To się czasami zdarza. Po prostu czujesz, że coś się zaraz
wydarzy. Szczególnie wtedy, kiedy przeczuwasz kto stoi za frontowymi drzwiami.
Tylko jedna osoba na całym świecie mogła w taki sposób naciskać na ten cholerny
przycisk. Tylko jedna.
- Mama? –
przełykasz głośno ślinę, obdarzając jej stojącą w progu sylwetkę zupełnie
zaskoczonym spojrzeniem.
- Nie,
ciotka Jadźka z Przemyśla!
Rzucająca
się w oczy krótka sukienka przed kolano, zapewne pognieciona od długich
podróży, wszystkimi możliwymi środkami transportu. Ułożone starannie ciemne
włosy, nieco odgniecione od zagłówka taksówki, skóra przesuszona od lotu i
twarz potraktowana delikatnym makijażem, którego ubyło pod wpływem nie zawsze
klimatyzowanych pociągów. Była zła, nabzdyczona jak osa i wcale nie musiała nic
mówić, bo z jej oczu można było czytać o targających nią emocjach, jak z
otwartej księgi. Tyle, że ona dopiero miała zamiar przemówić, a ty nawet nie
miałaś dokąd uciec.
- Mama! We
własnej osobie! – wchodzi do środka zamaszystym krokiem, wprost do kuchni robiąc nieproporcjonalnie
dużo hałasu do wysokości szpilki jaką ma na nodze - Ta która cię urodziła, karmiła, przewijała,
nie spała przez wiele nocy, odrabiała z tobą lekcje, mówiła kiedy staniesz się
kobietą i tłumaczyła, jak się zabezpieczać. Ta, która do cholery poświęciła dla
ciebie wszystko, była przy tobie przez ostatnie lata i pozwoliła ci wrócić do
Polski, choć nawet jej o to nie spytałaś!
Stoisz, jak
wryta, może nieco oszołomiona, mrugając kilkukrotnie zaskoczona rzęsami i
powoli z przerażeniem malującym się na twarzy, obdarzasz swoją rodzicielkę
pytającym spojrzeniem.
- Jestem
dorosła – kwitujesz, wzbierając powietrze do płuc, nieco się zapowietrzając
poprzez jej emocjonalny monolog - Poza tym obiecałaś mi przed badaniem,
pamiętasz? – nuta żywej pretensji nasącza twój głos - Obiecałaś, że mi
pozwolisz żyć tak jak chcę. Zostawiłam wam wiadomość, wiesz gdzie byłam.
- Tak, bo
wybiegałaś z gabinetu jak poparzona, wpadłaś do domu jak tornado, spakowałaś
się do małej walizki, śpiesząc się na pierwszy jakikolwiek lot do Europy! –
wzniosła w geście wezbranej irytacji ręce ku górze, a następnie oparła je o
ranty krzesła na którym się wsparła, przeklinając wspomnienia tamtego feralnego
dnia, w którym podjęłaś bez głębszego namysły porywczą decyzję wypływającą prosto
z tęskno bijącego serca.
- A na co
miałam czekać? – prychasz, a kąciki twoich ust wykrzywiają się w kwaśny grymas.
- Choćby do
jasnej cholery na to! – z całą kipiącą złością twoja matka rzuca na stół
nieskazitelnie białą kopertę, uprzednio trzymaną kurczliwie pod pachą.
- Co to
jest? – przełykasz głośno ślinę i zadajesz dość retoryczne pytanie, bo
doskonale zdajesz sobie sprawę z adresu nadawcy.
- Przyszły
wyniki, te na które nawet nie poczekałaś, Lena – kobiecy głos łagodnieje,
topnieje z przeplatującej się troski i wyzbywa się cierpkiego brzmienia.
- Po co … -
dukasz z przyduszającym głosem, dostrzegając, że korespondencja jest już
odpieczętowana - Po co mi to tutaj przywozisz? – rzucasz z jawną pretensją,
sączącą się boleśnie z twoich warg.
- Otwórz je,
na miłość boską, dziecko!
- Ale po co?
– dopytujesz słabym głosem, zaciskając powieki i wycierasz spocone ze
zdenerwowania dłonie w michałową koszulę - Słyszałam co mówili, że się świecę w
PET, że mam powiększoną wątrobę i
śledzionę, widziałam wyniki krwi! Już raz przez to przechodziłam, nie jestem
głupia mamo!
- Skończyłaś
w Kanadzie prawo, a nie medycynę – ruga cię nieprzejednanym spojrzeniem, po
czym bierze głęboki oddech, a ty wsłuchujesz się w jej słowa z osłupieniem -
Masz jakieś dziwne limfocyty, ale w rozmazie krwi. W badaniu PET wyszło
zapalenie węzłów chłonnych, spowodowane infekcją wirusową i przez to masz powiększoną
wątrobę i śledzionę.
- Co ty do
mnie mówisz?!
Kompletnie
odrzucasz docierające do ciebie impulsy nerwowe.
- Lenka, nie
masz żadnych zmian, przerzutów, odnowy – kobieta zawiesza na chwilę swój
niespokojny głos - Dziecko, od ponad pięciu lat remisji jest czysto.
- Ale
przecież ja … - urywasz, kiedy twój oddech nierównomiernie się spłyca - To
niemożliwe – dodajesz słabym półszeptem.
- Od pięciu
lat jesteś zdrowa – mówi z cisnącymi się do oczu łzami, podsuwając białą
kopertę pod twój nos. Paraliż. Musi minąć przeciągła chwila zanim z powrotem
odzyskujesz zdolność jasnego myślenia i czucie w kończynach. Tempo śledzisz
rozbieganym wzrokiem scalające się literki na śnieżnobiałych kartkach, które
kurczliwo trzymasz drżącymi dłońmi. Kilkukrotnie powtarzasz linijki, w
skupieniu, koncentracji, siląc się na jakiekolwiek przetworzenie w twojej
głowie napływających myśli. Jeden wieli chaos, spustoszenie, tysiąc myśli na
minutę, setki pytań, wątpliwości. Aż w końcu puszcza. Czujesz, że ten pętający
cię co noc strach, niepewność budząca cię co ranek, cały wykrzyczany światu żal
i te setki tysięcy łez, rozmazujące staranny makijaż, powoli cię opuszczają. Euforia.
Radość. Ulga.
- Mamo, nie
płacz – wyszeptujesz ledwo słyszalnie, tkwiąc w matczynych ściskających cię
kurczliwie ramionach, słabo pociągając nosem.
- To ze
szczęścia, to ze szczęścia – powtarza, niczym echo i gładzi cię wierzchem dłoni
po włosach, ale nagle czujesz jak zaprzestaje wykonywanego czynu i łapiąc cię
za ramiona odsuwa na nieznaczną odległość, byś mogła spojrzeć w jej błagalne, wciąż
szklące się lśniące tęczówki – Wróć ze mną do Kanady, wróć do domu, tato nie
mógł dzisiaj ze mną przylecieć, ale czeka tam na ciebie.
- Nie mogę –
dukasz przeciągle, uprzednio dość nerwowo, niemal panicznie, kiwasz głową z pełnym
pasji niemym zaprzeczeniem – Nie.
- Lena, dom
jest tam, gdzie jest rodzina, cała rodzina.
- Zawsze mi
mówiłaś, że dom jest tam gdzie jest twoje serce – uśmiechasz się na samo wspomnienie
– A moje jest tutaj, w Toruniu.
- Twoje
serce zawsze podróżowało po Europie – twoja rodzicielka wzdycha ciężko,
doskonale zdając sobie sprawę, że poniesie w tym starciu sromotną klęskę, bo
już dawno temu przegrała taką batalię - Było wszędzie tam gdzie akurat był
jakiś rowerowy wyścig, cały czas przy takim jednym kolarzu – dodaje na
wpółwesoło na wpół gorzko, poprawiając z troską kosmyk twoich włosów,
założonych przez chwilą przez Michała za ucho.
- I zawsze
tam będzie, mamo.
- Michał –
przebąkuje zaskoczonym głosem, przenosząc swoje spojrzenie gdzieś ponad twoją
głowę – No tak, powinnam się była domyśleć, że masz gościa – podnosi ku górze
prawą brew i pociąga za skrawek materiału, który okrywa twoje nagie ciało, a
którego właścicielem jest szatyn.
- Dzień
dobry pani Asiu, trochę się nie widzieliśmy – kąciki jego warg wyciągają się w
delikatnym półuśmiechu.
- Czemu
czuję się, jakbym znowu wróciła wcześniej z dyżuru i przyłapała was na gorącym
uczynku? – podpiera ręce pod boki i przechyla z rozbawieniem głowę w bok.
- Mamo –
mamroczesz żałośnie, cedząc przez zęby i karcisz ją wzrokiem.
- W każdym
razie, chyba pierwszy raz cieszę się na twój półnagi widok, wychodzący nad
ranem z pokoju mojej córki – podsumowuje ze zduszonym uśmiechem, przytakując kilkukrotnie
głową. Śmiejesz się cicho pod nosem, a stojący w progu w samych bokserkach
szatyn, uśmiecha się pesząc i drapie po spuszczonej z zawstydzenia głowie.
- Chcę się
tylko upewnić, czy ja dobrze wszystko usłyszałem – uśmiecha się mimowolnie i pokręca
głową z niedowierzaniem, szukając desperacko swoimi błękitnymi, święcącymmi, bystrymi
tęczówkami, niemego potwierdzenia w moich oczach.
- Ja nie
wiedziałam – jąkasz się nieporadnie, próbując się usprawiedliwić – Naprawdę
myślałam, że znowu jestem chora.
- O czym ty
mówisz? – wzdycha i marszczy czoło, pocierając je z niezrozumieniem – Lena, to
jest najpiękniejszy dzień w twoim, moim – wykrztusza z niedowierzaniem i wciąż
łamiącym się od emocji głosem – naszym życiu.
Biegniesz
bez zastanowienia prosto w jego rozwarte ramiona, przylegając swoim drobnym
ciałem do niego, jakbyś chciała przeniknąć przez każdą komórkę jego ciała.
Ściska cię mocniej, kurczliwie za ramiona i z radosnym okrzykiem na ustach
obkręca cię dookoła, sprawiając, że w pomieszczeniu rozbrzmiewa twój prawdziwy,
szczery i radosny, perlisty śmiech.
- Ale
przecież chciałeś być przy mnie, bo to miały być moje ostatnie dni – wciąż
nieprzekonana, kładziesz nieroztropnie dłonie na jego nagim torsie i niepewnie
spuszczasz wzrok, tworząc namacalną chwilę ciszy. W twojej głowie tworzy się
jakieś absurdalne i zupełnie pozbawione logiki przekonanie, a może obawa, że
wszystkie jego słowa i pozawerbalne gesty mogłyby okazać się jedynie przypływem
chwilowej litości, poczucia winy, zadośćuczynienia. Ściąga swoje krzaczaste
brwi i z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy, próbuje odgadnąć w jaki rodzaj
paranoi popadłaś.
- Chce być z
tobą do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej, głupia – parska radośnie, z
pełnym pasji i nasączonym od tętniącej w nim miłości w głosie.
-
Przyjechałam, bo myślałam, że jestem chora, a ty zostawiłeś dla mnie wszystko,
to co …
- Gdybyś tak
nie myślała – wchodzi ci bez pardonu wpół słowo i chwyta twój podbródek,
zmuszając cię do spojrzenia w bezdenną głębie jego cholernych niebieskich
tęczówek, w których za każdym razem zatapiasz się bez opamiętania, na granicy
świadomości - To nigdy byś tutaj nie wróciła, do Polski, do Torunia, do mnie i
to byłoby najgorsze co mogło by nas spotkać – bierze twoją twarz w swoje ciepłe
dłonie, muskając rozkosznie obuszkami kciuków po twojej gładkiej skórze na
zaróżowiałych policzkach, a jego słodki oddech owiewa twoją twarz, osuszając
mokre miejsca w kącikach oczu.
- Dam wam
trochę czasu – nieśmiałe, speszone odchrząknięcie twojej mamy odrywa twój wzrok
od szatyna – W końcu ja też jestem wam to winna, ale nie zapomni odezwać się do
mnie wieczorem – posyła ciepły uśmiech i poklepuje was po plecach - A i pamiętaj,
że masz na recepcie przepisany antybiotyk – dodaje jeszcze swoim autorytarnym,
rodzicielskim tonem.
Żegna się i
opuszcza mieszkanie, zatrzaskując za sobą starannie drzwi, kiedy ty
nieprzerwanie trwasz w jego objęciach.
- Nie mogę w
to uwierzyć ani przyzwyczaić do tej myśli, że teraz wszystko się zmieni – kręcisz
głową z niedowierzaniem, zatapiając się w jego niczym nie przesłonięty tors.
- Dla mnie nic się nie zmienia – wzrusza
beztrosko ramionami z nikłym uśmiechem na ustach - Ślub może być jutro, a
dziecko za dziewięć miesięcy – mruczy, niskim pociągającym głosem nad twoim
uchem, a błądzącymi na twoich plecach, pod fakturą materiału, dłońmi doprowadza
do przyjemnego ciepła oplatającego się pomiędzy twoimi nogami.
- Michał,
mówię poważnie! – karcisz go, uderzając ściśniętą piąstką w jego ramię.
- Ja też! –
zgrywa się, jednak pod naporem twojego powątpiewającego spojrzenia, reflektuje
się - No dobra żartuję, ale naprawdę nie miałbym nic przeciwko.
- Mówię o
moich wszystkich planach, życiu, pracy i całej przyszłość – zbyt mocno
kładziesz naciska na słowo moje, a to uderza w niego bolesnym obuchem jawnego żalu.
- Rozumiem,
że potrzebujesz czasu i przestrzeni, chcesz to sobie wszystko poukładać –
miażdży usta i potakuje głową, kiedy wzdychasz ciężko, bo dochodzi do ciebie,
jak fatalnie i egoistycznie zabrzmiało to w twoich ustach - Rozumiem, naprawdę,
ale ja zaczynam jutro z powrotem treningi, za chwilę mam zgrupowanie i jadę na
Vueltę. Ja nie mam czasu, Lena. Nie chcę już zmarnować ani jednej minuty w
przekonaniu, że nie będziesz ze mną na obozach, że nie będziesz przyjeżdżać na
ważne wyścigi, że nie będziesz na mnie czekać w naszym domu. W domu, w którym w
trakcie sezonu będę tylko miesiąc – jego tęczówki porażają cię obezwładniającym
strachem, lękiem przed wizją rozstępującego mi się przed oczami gruntu.
- Prawie
zapomniałam, jakie to trudne znowu być dziewczyną kolarza – przymykasz powieki,
pozwalając by delikatny uśmiech zagościł na twojej twarzy.
- Nie chcę
cię do niczego zmuszać ani wywierać presji, chcę tylko wiedzieć zanim wsiądę
znowu na rower, że nigdzie mi już nigdy nie uciekniesz, Lena – wyszeptuje
błagalnym głosem prosto w twoje bezwstydnie rwące się do niego serce.
- Nigdy cię już
nie zostawię, Michał. Nigdy – z pełnym pasji i zaprzeczenia szeptem, wspinasz
się na palce i kładziesz dłoń na jego karku, subtelnie wplątując palce w jego
włosy – Kocham cię, Michał, tak bardzo cię kocham.
To tnie nas
aż do głębi
I sprawia,
że zapominamy o zdrowym rozsądku.
Nic nie mów,
gdy próbuję odejść,
Bo oboje
doskonale wiemy, co wybierzemy
Kochasz go w
każdej następnej prozaicznej chwili waszego życia, wspólnego życia, które od
zawsze miało tak wyglądać, jeszcze kiedy jako tak naiwnie i bez pamięci zakochani
nastolatkowie sobie wyobrażaliście. Kochasz go, kiedy niestrudzony trenuje w
pocie czoła w okolicznych miejscowościach wokoło Torunia, kochasz ten jego zawzięty
wyraz twarzy, kiedy cierpliwie buduje swoją formę na wysokogórskim zgrupowaniu.
Zniekształca twoje serce w miękką papkę przez ten swój zawadiacki błysk w oku,
kiedy przez internetowy komunikator zmęczonym głosem wyszeptuje na ostatku sił,
jak bardzo za tobą tęskni. Kochasz go za każdym razem, gdy wykazuje się błyskotliwą
inteligencją na trasie, a zagraniczni komentatorzy pieją z zachwytu nad jego
zachwycającą techniką. Sama uwielbiasz patrzeć na jego płynne przejścia przez
rozpędzony peleton, na wrodzony kunszt nieskazitelnego zmieniania pozycji na
rowerze i choć za każdym razem kiedy rozpędzony odważnie zjeżdża po
niebezpiecznych zjazdach, a odciski drenują twoje niespokojne serce, to pękasz
z dumy słysząc, że jest w ścisłej światowej czołówce najlepszych zjazdowców.
Kochasz go za dystans i specyficzny rodzaj poczucia humoru, którym
niespodziewanie tryska przed startem w hiszpańskiej Vuelcie, w której zalicza
swój debiut. Choć to jeden z trzech wielkich Tourów, a on sam specializuje się
w długich, jednodniowych wyścigach klasycznych, nigdy nie odbierałaś mu marzeń
o wygraniu w trzytygodniowym starcie. Nigdy nie będziesz niewdzięcznym
Patrickiem Lefevere, poprzednim pracodawcą twojego Michała, nigdy nie powiesz
publicznie, że on nigdy nie wygra Tour de France. Choć może to być prawdą, choć
może i nigdy tego nie uczyni, to wiesz, że nie chce się zamykać w żadnej
specjalizacji, nie chce, by nakładano mu łatkę. Wierzysz, że wróci silniejszy,
że wróci jego fenomenalna jazda na czas, że będzie jedynym zawodnikiem w
peletonie, który będzie mógł pokonać w sprincie Sagana, że znowu urwie
największych i najbardziej utytułowanych na krótkich, dynamicznych podjazdach,
a przede wszystkim jesteś pewna jak niczego innego, że poprawi jazdę w górach.
Bo choć nie jest typowym góralem, nie posiada jego sylwetki, to będzie w stanie
dotrzymywać im koła w Alapach i Pirenejach. Wierzysz, że można być dobrym we
wszystkim, wierzysz, że twój Michał, będzie jak Merckx, albo Valverde, że
będzie w stanie wyrywać wielkie monumenty i Grand Toury, że będzie szlifował
wszystkie elementy kolarskiego rzemiosła, że nie będzie, tak jak większość w
zawodowym peletonie, uciekać się tylko do jednej specjalizacji. Wiesz, że on po
prostu chce się ścigać, chce być co raz lepszy, chociaż i tak już przeszedł do
historii. Został przecież pierwszym polskim mistrzem świata zawodowców i nikt
mu tego nie odbierze, nikt nie będzie tego kwestionował. Do końca swojej
kariery będzie ścigał się po szutrach, szosach i brukach z mistrzowskimi,
tęczowymi rękawkami na koszulce.
-
Kwiatkowski i Krajewska, nie macie pojęcia, jak dobrze znowu widzieć was razem –
Poljański podjeżdża do barierek przy których, dzielnie wyczekiwałaś na Michała,
ocierając z czoła krople słonecznego, skwarnego potu - Lena, tak się cieszę, a
nie mówiłem? – z niepojętą ulgą i szczerą radością przytula cię do siebie,
rozczochrując twoje starannie ułożone włosy.
- Mówiłeś,
dziękuję Paweł, za wszystko – patrzysz w jego roziskrzone tęczówki z nieopisaną
wdzięcznością.
- Tylko tym
razem nie całuj już mojej dziewczyny, Poljan – subtelny, zduszony kpiarski
uśmiech na michałowych wargach, był dla ciebie niczym głęboki wdech po długim
maratonie, cichy szept po gromkiej awanturze, potrzebowałaś widzieć go tak
wesołego każdego dnia.
- Chyba, że
znowu sama się na mnie rzuci – blondyn wyszczerza swoje śnieżnobiałe zęby w
szerokim, głupkowatym uśmiechu i puszcza perskie oko.
- Ej, ej,
uważaj sobie – szatyn delikatnie dzierży go po jasnych pasmach włosów, po czym
obydwoje przybijają sobie piątki, przez dłużą chwilą tkwiąc w przyjaznym
uścisku rąk. Wraz z orzeźwiającym powiewem niosącego przyjemną woń wiatru,
buszującego wam we włosach, wraz z prażącymi rozgrzaną skórę hiszpańskimi
promieniami słonecznymi śmiejecie się dźwięcznie. Znowu jesteście wszyscy
razem, a ty czujesz, że od zawsze to miało być twoje miejsce, że znowu jest tak
jak powinno być, że tak ktoś właśnie to zaplanował.
Kochasz
Michała.
Kochasz go,
kiedy już w pierwszych dniach zakłada czerwoną koszulkę lidera, choć na półwysp
Iberyjski ze względu na słabszą formę pojechał jedynie jako wartościowy
pomocnik. Kochasz go, kiedy nieugięty, z przełamującym wymalowany ból na twarzy
uśmiechem, pali nogi przed szczytem gór, nieustępliwie próbując dotrzymać koła
najlepszym góralom. Kochasz go, kiedy z zawiedzionymi nadziejami, kompletnie wycieńczony
i pokonany bez słowa przejeżdża w ostatniej grupie przez linię mety. Kochasz go,
kiedy po prostu, po ludzku nie daje rady, kiedy ze łzami cisnącymi się do oczu
przeklina niemiłosierny ból w dolnej części pleców. Kochasz go kiedy załamany
schodzi z roweru i ukrywa twarz w dłoniach. Kochasz go, kiedy wycofuje się z
wyścigu. Kochasz go, kiedy odwołuje start w mistrzostw świata. Kochasz go w
chwili, w której pokazuje słabość. Kochasz go, kiedy załamany stanem swojego
zdrowia jest świadomy wielkiej niewiadomej w jego dalszej karierze i
przyszłości w brytyjskiej ekipie. Kochasz go nawet wtedy, kiedy niecierpliwie
odpowiada nieustannie krytykującym go kibicom przelotnego sukcesu. Chcesz przy
nim trwać w tej każdej sekundzie przesiąkniętej bólem, żalem i niepowodzeniem. Potrzebujesz podtrzymywać go w
chwilach zwątpienia, bo jego nieszczęście, to twoje nieszczęście. Wyzbywasz się
obiekcji, uprzedzeń i lęku, które skutecznie do tej pory powstrzymywały cię
przed spakowaniem swoich rzeczy. Wiedziałaś, że będzie ci cholernie trudno żyć
w domu, w którym wciąż tętnią odarte z wspomnień jego chwile z Alicją, ale
przecież cholernie go kochasz. Kochasz tak, że nie możesz oddychać. Kochasz
jego ignorancję, kiedy lekceważąc zalecania lekarzy, nie oszczędza swojego
kręgosłupa i przenosi cię przez próg swojego domu. Kochasz go za porywczość, w
której popycha cię na kuchenne meble, przyciska cię do rantów kuchennego blatu
i doprowadza cię do granic rozkoszy. Kochasz i nie zamierzasz przestać. Jesteś
przy nim. Dla ciebie jest najlepszy, zawsze taki będzie, bez względu na słabszy
sezon, czy nietrafioną formę. Wspierasz milczeniem, trzymasz za dłoń w chwilach
zwątpienia, przeganiasz pochmurne myśli, pokazujesz jak patrzeć w przyszłość,
gdy ciężko trenuje, za bardzo chce, a przecież nie musi się siłować i nic
nikomu nie musi na siłę udowadniać. Nie stracił talentu, nie stracił
umiejętności. Kolarstwo uczy cierpliwości i doskonale zdajesz sobie z tego
sprawę, że oprócz mocnych nóg, potrzeba mocnej głowy. Wyciszasz dziennikarzy, pomagasz
w jego Akademii, pilnujesz terminów sesji na nowy sezon, organizujesz umówione
spotkania z młodzieżą, dla której przecież wciąż jest idolem, starasz się,
stwarzasz mu azyl, chwilę wytchnienia, pozwalasz mu na chwilę słabości, lęku
niepewności i pomagasz się podnieść, wrócić silniejszym, zmotywowanym,
cieszącym się znowu jazdą na rowerze, mającym satysfakcję ze ścigania. I ty przez
to byłaś przy nim najlepszą wersją siebie. Po prostu sobą. Wspierałaś go do
utraty tchu, wierzyłaś w niego bezgranicznie, a on widział w tobie te
wszystkie, małe piękne rzeczy o których istnieniu nawet nie masz pojęcia i
uwielbiał w tobie te rzeczy, których sama w sobie nie lubisz. Każda jego część
ciała rwała się do ciebie, mógłby dokonać dla ciebie rzeczy, do jakich nigdy dla
nikogo by się nie posunął. Pragnął cię kochać w każdym miejscu i o każdym
czasie. Byłaś cała jego. Dla niego
wszystko zaczynało się na tobie i na tobie kończyło. Poczuł to tylko raz i
tylko do ciebie.
Jeśli nasza
miłość jest tragedią, dlaczego ty jesteś moim lekarstwem
Jeśli nasza
miłość jest szaleństwem, dlaczego ty jesteś moją jasnością
Święta to
wyjątkowy czas. W zawziętym slalomie po galeriach handlowych za najlepszymi
prezentami, gonitwie po największego karpia w pobliskim rybnym, sprzątaniem w
każdym zakamarku, które przez rok nie widziało światła, czy prześciganiu się w
zrobieniu konkursowego zdjęcia na najładniej przystrojone świąteczne drzewko, często zapominamy o jego prawdziwym
przeznaczeniu, zmuszającym do chwili wytchnienia, zatrzymania się i docenienia
tej maleńkiej chwili wspólnej radości przebywania z najbliższymi. To szczególny
czas, by zapomnieć o dawnych sporach, niezażeganych waśniach i chociaż raz w
roku spróbować wybaczyć sobie wszystkie swoje grzechy, pomyłki, nieprzemyślane
słowa rzucane bezmyślnie niczym kamienie i czyny, które rozkruszyły serce. W ten świąteczny dzień i Wigilię Bożego
Narodzenia, siedząc przy suto zastawionym stole w Działyniu, w rodzinnym domu
Michała z całą jego rodziną, wybaczałaś i prosiłaś o wybaczenie.
W powietrzu
unosi się świąteczna magia, zapach karpia, grzybowego sosu, barszczu,
obieranych przez najmłodszą siostrę Michała, Maję mandarynek, słodkich wypieków
Eweliny i ciężar rzucanych ci, niemych, wdzięcznych spojrzeń Pani Agnieszki.
Na zewnątrz
wszystko jest ozdobione białą puchową połacią i płatkami śniegu spadającymi w
melodyjny takt sentymentalnych kolęd, których dźwięk dochodzi przez zamknięte
okna ze wszystkich posesji, ozdobionych migającymi, kolorowymi lampkami.
- Wyglądasz
na szczęśliwego synu – niespodziewanie ręka jego ojca, ląduje na jego ramieniu
i poklepuje go po materiale, czarnej puchowej kurtki. Wypuszcza powietrze z
ust, a delikatny obłoczek przesłania mu przez chwilę troskliwy wyraz twarzy
jego rodziciela.
- Bo naprawdę
jestem – odwraca głowę, by upewnić się, że wciąż stoją we dwóch na werandzie
rodzinnego domu, czekając na zbierających się mozolnie na pasterkę pozostałych
członków rodziny.
- Seks to
nie wszystko, wiesz? – szturcha cię zaczepnie w ramię i posyła buńczuczny
uśmiech.
- Tato –
szatyn kiwa rozbawiony głową – Lena gotuje prawie tak dobrze jak mama, a w
łóżku, nawet nie chcesz wiedzieć, bo będziesz zazdrosny.
- Jesteś
pewien, że to na pewno ta? – dopytuje ze świdrującym wzrokiem, utkwionym w jego
zaskoczonym tym pytaniem twarzy.
- Kiedy
wtedy zniknęła – robi pauzę, zbiera rozbiegane myśli wypływające prosto z
zakamarków swojego serca - Kiedy jej nie było, płakałem i było mi źle, nie
miałem jej, a chciałem, potrzebowałem. Potrzebowałem jej głosu, jej śmiechu. Od
początku wiedziałem, że tylko ją … i tylko z nią mogę wszystko. Teraz znowu
oglądam świat jej oczami, mówię jej ustami, oddycham jej zapachem. Po prostu wszystko
jest na swoim miejscu, rozumiesz?
- Rozumiem.
- Naprawdę?
– pyta z jawnym zaciekawieniem, patrząc na starszego mężczyznę z
powątpiewaniem.
- Tak, bo
tak się akurat składa, że miałem podobnie, gdy spotkałem twoją mamę – wzdycha i
schodzi powoli po schodkach, w momencie w którym frontowe drzwi otwierają się
na oścież i wypływa z nich cała liczna rzesza osób. Skacząca Maja z niespożytą
życiową energią, zaspane dziecko Radka, które spoczywa w ramionach jego żony,
jego mama, dołączająco do czekającego na nią męża, Ewelina ze swoim chłopakiem i
ty. Dzisiaj wszystko jest na swoim miejscu.
I wszystko
byłoby na swoim miejscu, gdybyś w przed dzień sylwestrowego szaleństwa nie
spotkała w porannej drodze do piekarni po świeże i pulchne pieczywo znajomej
sylwetki na Toruńskim rynku. Wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie
spłoszona twoim widokiem Alicja nie przystanęła przed tobą raptownie,
powodując, że prawie wypuściłaś z rąk siatki z zakupami. Wszystko byłoby na
swoim miejscu, gdyby nie to, że zimny mróz szczypał twoje nieprzysłonięte
czapką uszy, a jej dłoń była położona na zaawansowanym ciążowym brzuchu, na
którym opinał się szary, zimowy płaszcz.
Stoimy
nieruchomo, tuż przed upadkiem,
Bo oboje
wiemy, jak to się skończy.
Nasz zegar
tyka aż do momentu, gdy stłucze się szkło
A ja znowu w
Tobie utonę
Rozczarowani?
Być może, ale ja od początku mówiłam, że to nie będzie o chorobie. Być może nie
było bardziej kretyńskiego pomysłu w mojej głowie na powód dla którego Lena
mogła by wrócić. Być może nigdy nie powinno się pisać o swoich ulubieńcach, bo
to nie wychodzi, nie jesteśmy obiektywni, nie chcemy ich unieszczęśliwiać, ale
z drugiej strony … czy nie jesteśmy jeszcze za młodzi, żeby nie wierzyć, że
wszystko będzie dobrze? Zawsze mam tendencje do smutnych, złych zakończeń,
unieszczęśliwiając wszystkich i wszystko dookoła. Bo tak będzie na
sublimacyjnie, na Oliwi, Stochu i Winiarskim i o mój boże na wszystkich
jednopartach, na których też pojawi się Michał. Po prostu kocham jak coś się
źle kończy, bo uważam, że tylko wtedy to jest coś warte, że czegoś można się
nauczyć. I choć pierwotny pomysł na zakończenie był od samego początku w mojej
głowie jasny i klarowny, to tak naprawdę nie mam pojęcia, jak to się skończy.
Bo jak widzę jak Michał wygrywa San Sebastian, to przepełnia mnie szczęście
niepojęte i wychodzi właśnie takie coś na górze. Nie Michał, nie działasz zbyt
dobrze na moją wenę. Całe szczęście, że przez miesiąc się nie ścigasz. Nie no
żartowałam, będę tęsknić. No więc, chyba jest więcej kolarstwa w kolarstwie.
Prawie o nim tutaj zapomniałam. Ale coś dzisiaj jest. Na szczęście ten sezon
był taki kozak, że będzie o czym pisać w następnym rozdziale, być może
ostatnim, być może. Na pewno.
To miało być
przerysowane. Zawsze. Jak można inaczej o Michale, no jak?
No i weź tu pisz o świętach w taki upale, hue hue.
Dobra,
przepraszam.