środa, 2 sierpnia 2017

Jeśli nasza miłość jest szaleństwem, dlaczego ty jesteś moją jasnością?





Skok z wysokości w mroźne fale
Gdzie przeszłość wraca do życia
Zwalczyć strach przed samolubnym bólem
Za każdym razem się opłacało



Nie spałaś. Nie zmrużyłaś nawet oka. Nie potrafiłaś. Nie byłaś nawet w stanie na dłuższą chwilę przymknąć drżących z ekscytacji powiek, opanować niemiłosiernie rozedrganego i nierównomiernego bicia twojego serca, czy nawet nieudolnie próbować zdusić błogi uśmiech, rysujący się na twojej promiennej twarzy. Nieśmiało dotykasz niespokojnymi obuszkami palców swoje nabrzmiałe od nieustannych pocałunków wargi. Oblizujesz je delikatnie koniuszkiem języka i miażdżysz, zagryzając porywczo ich skrawek. Tak jakbyś chciała zasmakować do dna i rozkoszować się do ostatniej kropli jego pozostawionym śladem ust, grzesznym smakiem, w którym się lubujesz. Do tej pory pachniałaś sobą. Kwiatowym zapachem z perfumerii, jakąś oliwką, ulubionym szamponem i czasem wylanym na skórę prosecco. Teraz nieprzerwanie oddychasz najsłodszą wonią jego skóry, zaciągając ją tęskno do najgłębszych zakamarków płuc. Niemal z uporem maniaka, tylko po to, aby jakaś jego miligramowa część przedostała się do twojego krwioobiegu, wypływała z aorty za każdym biciem serca i żeby przeniknęła przez skórę, aż do kości. Chcesz nim oddychać, bo jego zapach sprawiał poczucie, że znajdujesz się w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi. W swoim prywatnym skrawku nieba, jeszcze tutaj na ziemi. Bo być może gdzieś tam nic na ciebie nie czeka, a jeśli nawet to jesteś pewna, że nic lepszego od tego co masz teraz, tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki.
Lustrujesz rozkosznie jego twarz milimetr po milimetrze. Oddycha spokojnie, miarowo, pogrążony w krainie Morfeusza, z widocznym już na brodzie kilkudniowym zarostem, opalonym nosem, policzkami, odznaczonymi bladością oczodołami i pozostawionym śladzie od paska z kasku. Podśmiechujesz się po cichu. Cały jest w zabawną kratkę. Wliczając odznaczenia po krótkim rękawku, spodenkach, skarpetach i nawet pulsometru przepiętego podczas wyścigów gdzieś na klatce piersiowej. I gdybyś tylko mogła i miała prawo snuć tak dalekosiężne plany, z pewnością już kupiłabyś mu najlepszy krem z filtrem pod świąteczną choinkę. Pozostaje ci jedynie przyglądać się jego kolarskiej opaleniźnie, zrobić fotograficzne zdjęcie w pamięci i zachować je w kolekcji ulubionych wspomnień.
Podpierasz się bezszelestnie na łokciu i pochylasz nad jego sylwetką, delikatnie muskając lekko rozwarte wargi. Przegrywasz, gdy czujesz pod swoimi jego rozciągające się w błogim, spełnionym uśmiechu usta.
- Nie przestawaj – michałowy pomruk przyciąga twoje ciało niczym magnes, choć z pewnością powoduje to również jego duża, ciepła dłoń ulokowana gdzieś na twoich lędźwiach, do których niemiłosiernie przykleiło się prześcieradło.
- Nie chciałam cię obudzić – uśmiechasz się przepraszająco i zagryzasz dolną wargę, w momencie w którym podnoszą się jego nierozbudzone jeszcze powieki.
- Budź, całuj, szczyp, upewniaj mnie, że to nie jest sen – wyszeptuje jeszcze niewyspanym, ochrypniętym, pociągającym głosem, pieszcząc słodkim oddechem twoje ucho i subtelnie skubiąc jego płatek, czym przyprawia o zimny dreszcz, przebiegający przez kręgosłup.
- Mówisz i masz.
- Auć! - podrywa się na materacu, wydając gromki okrzyk, odbijający się od pastelowych ścian, kiedy z diabelskim uśmiechem, przebiegle miętosisz skórę na jego przedramieniu.
- Ej, ej, team order to team order – wyciągasz ręce w geście kapitulacji, jednocześnie wymierzając w ostrzeżeniu wskazujący palec, kiedy tylko szatyn sygnalizuje, że zbiera się do odwetu.
- Team order? – prycha, przeczesując dłonią kasztanowe włosy pozostawione w nieładzie – Tak na pewno nie wygląda polecenie od dyrektora sportowego – kręci rozbawiony głową.
- To mi opowiedz – wypowiadasz nieśmiało, patrząc na niego zachęcająco spod uniesionych brwi – Jak to wygląda w największym i najlepszym Team Sky, hmm?
- Lena – jęczy przeciągle z twarzą wgniecioną wprost w poduszkę – Naprawdę nie ma do tego lepszej pory i bardziej odpowiedniego miejsca?
- Chcę żebyś mi opowiedział o tych wszystkich latach, kiedy mnie przy tobie nie było – wodzisz subtelnie obuszkiem palców po fakturze jego skóry i muskasz przelotnie ustami jego ramię - O pierwszych chwilach w światowym peletonie, o Quick-Stepie, o zwycięstwach i porażkach w ardenach i klasykach, o pierwszym Tour de France, o Mistrzostwie Świata, o upadku w Lombardii, o klątwie tęczowej koszulki, o tym palancie Lefevere, który w ciebie nie wierzył, o tej najlepszej na świcie drużynie w której jesteś teraz i tym strasznym kryzysie w który popadłeś w pierwszej części sezonu – urywasz widząc jego kompletnie zdezorientowane spojrzenie, gdyż z pewnością dziwi go fakt, że tak sumiennie śledziłaś dotąd jego karierę – Mówiłam ci, że zawsze w ciebie wierzyłam i wiedziałam, że i zobaczę cię kiedyś z Pawłem, razem, uśmiechniętych, wesołych, przytulonych i pogodzonych, jak w Ponfferadzie.
- A ty opowiesz mi o igłach, zastrzykach, biobsji, chemii, operacjach i o czymś co jeszcze powinienem wiedzieć? – wylicza niechętnym tonem i pyta z powątpiewaniem, wlepiając w ciebie swoje smutne spojrzenie.
- I o Mateuszu – wspominasz niepewnie, widząc na jego twarzy chwilę konsternacji i rozwarte zamarłe wpół słowie wargi. Nie wiesz, czy powinnaś nawet wspominać o zatartym wspomnieniu blondyna, którego poznałaś w szpitalu podczas leczenia i który wraz z pokonaniem choroby w ferworze cieszenia się ulotnymi chwilami, porzucił cię dla zapewne wartej chwili zapomnienia długonogiej blondynki. Niezbyt długi epizod, kompletnie bez znaczenia. Bo choć często zasypiałaś w jego ramionach, za każdym pieprzonym razem, czułaś, że to nie są te, które chciałabyś, żeby cię obejmowały.
- Jakim Mateuszu? – Kwiatkowski wykrzywia z niezrozumieniem usta w rozgoryczonym grymasie,  po czym kręci nerwowo i przecząco głową - Albo nie, nie chcę słuchać kim był ten gość, nie chcę tego wiedzieć! – wypuszcza nerwowo powietrze z ust i zakrywa poduszką swoje uszy.
- Michał – przewracasz rozbawiona oczami, bezbłędnie rozpoznając bijące w jego źrenicach uczucie zazdrości - Czas się nie zatrzymał, nie mamy znowu osiemnastu lat, każde z nas miało jakąś przeszłość, nie możemy udawać, że jej nie było, albo że nic nie znaczyła – zagryzasz niepewnie wargę, dodając posępnym szeptem – Chciałeś brać z nią ślub – odchrząkujesz znacząco, uciekając wzrokiem w bok i zdając sobie sprawę, że przywoływanie wspomnień po Alicji, nie było najrozsądniejszym pomysłem.
- Ty i kolarstwo – wypowiada dobitnie - Dla mnie nic nigdy nie miało większej wartości. Nie chce udawać, nie chcę zapominać, ale chcę zostawić to za sobą, zamknąć pewne rzeczy i do nich nie wracać. Liczy się tylko co tu i teraz. Ty i ja, Lena.
- I rower – wtrącasz z półuśmiechem. Bo co innego masz mu teraz powiedzieć? Żeby się nie przywiązywał? Żeby nie palił za sobą mostów, po których właśnie do ciebie przed chwilą przyszedł? Sama nie chcesz tak myśleć i uparcie odsuwasz od siebie te kotłujące się gdzieś w podświadomości myśli.
- I rower – przytakuje, zakładając subtelnie za twoje ucho kosmyk włosów - A teraz może jakieś małe śniadanie?
Bije od niego najsłodsza słodycz w głosie. Akcja reakcja. On się uśmiecha, ty się uśmiechasz. Nie potrafisz inaczej. Lubisz widzieć go szczęśliwego. Chcesz go takiego zapamiętać.
- Omlet z pastą z łososia?
- Czytasz mi w myślach.
- Cholera, jednak znowu czuję się, jakbyśmy mieli osiemnaście lat – podnosisz się z łóżka, stawiając ostrożnie bose stopy na drewniane panele, z których zgarniasz jego koszulę, błyskawicznie ją przywdziewając. Krótki materiał ledwo co zakrywa twoje pośladki, co Michał dość szybko wykorzystuje, zostawiając na nich odcisk swojej dłoni. Słyszysz tylko dźwięczny odgłos, plask, odbijający się od ścian, a dopiero potem czujesz rozchodzące się na zaczerwienionej skórze pieczenie. Odwracasz się z zmarłym na ustach okrzykiem w stronę podstępnie uśmiechającego się szatyna, niewinnie drapiącego się po głowie.
- No co, team order – wzrusza wesoło ramionami i z powrotem wtula swoją twarz w poduszkę.
- Śpij, śpij – wzdychasz, kręcąc głową z politowaniem - Twoje zawodowe mięśnie pewnie się jeszcze nie zregenerowały.
- Jeden i właściwie to nie mięsień – zanim wychodzisz, rzuca jeszcze dwuznaczną aluzję z buńczucznym uśmiechem, doprowadzając cię do perlistego śmiechu. Zamykasz za sobą ostrożnie drzwi, wdychasz michałowy zapach z jego bluzy i pocierając ramiona, udajesz się do kuchni. I z pewnością mogłabyś to zrobić, gdyby nie ten dźwięk, przeszywający dźwięk dzwonka, przez który twoje serce podrygiwało w niespokojnym rytmie. To się czasami zdarza. Po prostu czujesz, że coś się zaraz wydarzy. Szczególnie wtedy, kiedy przeczuwasz kto stoi za frontowymi drzwiami. Tylko jedna osoba na całym świecie mogła w taki sposób naciskać na ten cholerny przycisk. Tylko jedna.
- Mama? – przełykasz głośno ślinę, obdarzając jej stojącą w progu sylwetkę zupełnie zaskoczonym spojrzeniem.
- Nie, ciotka Jadźka z Przemyśla!
Rzucająca się w oczy krótka sukienka przed kolano, zapewne pognieciona od długich podróży, wszystkimi możliwymi środkami transportu. Ułożone starannie ciemne włosy, nieco odgniecione od zagłówka taksówki, skóra przesuszona od lotu i twarz potraktowana delikatnym makijażem, którego ubyło pod wpływem nie zawsze klimatyzowanych pociągów. Była zła, nabzdyczona jak osa i wcale nie musiała nic mówić, bo z jej oczu można było czytać o targających nią emocjach, jak z otwartej księgi. Tyle, że ona dopiero miała zamiar przemówić, a ty nawet nie miałaś dokąd uciec.
- Mama! We własnej osobie! – wchodzi do środka zamaszystym krokiem,  wprost do kuchni robiąc nieproporcjonalnie dużo hałasu do wysokości szpilki jaką ma na nodze -  Ta która cię urodziła, karmiła, przewijała, nie spała przez wiele nocy, odrabiała z tobą lekcje, mówiła kiedy staniesz się kobietą i tłumaczyła, jak się zabezpieczać. Ta, która do cholery poświęciła dla ciebie wszystko, była przy tobie przez ostatnie lata i pozwoliła ci wrócić do Polski, choć nawet jej o to nie spytałaś!
Stoisz, jak wryta, może nieco oszołomiona, mrugając kilkukrotnie zaskoczona rzęsami i powoli z przerażeniem malującym się na twarzy, obdarzasz swoją rodzicielkę pytającym spojrzeniem.
- Jestem dorosła – kwitujesz, wzbierając powietrze do płuc, nieco się zapowietrzając poprzez jej emocjonalny monolog - Poza tym obiecałaś mi przed badaniem, pamiętasz? – nuta żywej pretensji nasącza twój głos - Obiecałaś, że mi pozwolisz żyć tak jak chcę. Zostawiłam wam wiadomość, wiesz gdzie byłam.
- Tak, bo wybiegałaś z gabinetu jak poparzona, wpadłaś do domu jak tornado, spakowałaś się do małej walizki, śpiesząc się na pierwszy jakikolwiek lot do Europy! – wzniosła w geście wezbranej irytacji ręce ku górze, a następnie oparła je o ranty krzesła na którym się wsparła, przeklinając wspomnienia tamtego feralnego dnia, w którym podjęłaś bez głębszego namysły porywczą decyzję wypływającą prosto z tęskno bijącego serca.
- A na co miałam czekać? – prychasz, a kąciki twoich ust wykrzywiają się w kwaśny grymas.
- Choćby do jasnej cholery na to! – z całą kipiącą złością twoja matka rzuca na stół nieskazitelnie białą kopertę, uprzednio trzymaną kurczliwie pod pachą.
- Co to jest? – przełykasz głośno ślinę i zadajesz dość retoryczne pytanie, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z adresu nadawcy.
- Przyszły wyniki, te na które nawet nie poczekałaś, Lena – kobiecy głos łagodnieje, topnieje z przeplatującej się troski i wyzbywa się cierpkiego brzmienia.
- Po co … - dukasz z przyduszającym głosem, dostrzegając, że korespondencja jest już odpieczętowana - Po co mi to tutaj przywozisz? – rzucasz z jawną pretensją, sączącą się boleśnie z twoich warg.
- Otwórz je, na miłość boską, dziecko!
- Ale po co? – dopytujesz słabym głosem, zaciskając powieki i wycierasz spocone ze zdenerwowania dłonie w michałową koszulę - Słyszałam co mówili, że się świecę w PET,  że mam powiększoną wątrobę i śledzionę, widziałam wyniki krwi! Już raz przez to przechodziłam, nie jestem głupia mamo!
- Skończyłaś w Kanadzie prawo, a nie medycynę – ruga cię nieprzejednanym spojrzeniem, po czym bierze głęboki oddech, a ty wsłuchujesz się w jej słowa z osłupieniem - Masz jakieś dziwne limfocyty, ale w rozmazie krwi. W badaniu PET wyszło zapalenie węzłów chłonnych, spowodowane infekcją wirusową i przez to masz powiększoną wątrobę i śledzionę.
- Co ty do mnie mówisz?!
Kompletnie odrzucasz docierające do ciebie impulsy nerwowe.
- Lenka, nie masz żadnych zmian, przerzutów, odnowy – kobieta zawiesza na chwilę swój niespokojny głos - Dziecko, od ponad pięciu lat remisji jest czysto.
- Ale przecież ja … - urywasz, kiedy twój oddech nierównomiernie się spłyca - To niemożliwe – dodajesz słabym półszeptem.
- Od pięciu lat jesteś zdrowa – mówi z cisnącymi się do oczu łzami, podsuwając białą kopertę pod twój nos. Paraliż. Musi minąć przeciągła chwila zanim z powrotem odzyskujesz zdolność jasnego myślenia i czucie w kończynach. Tempo śledzisz rozbieganym wzrokiem scalające się literki na śnieżnobiałych kartkach, które kurczliwo trzymasz drżącymi dłońmi. Kilkukrotnie powtarzasz linijki, w skupieniu, koncentracji, siląc się na jakiekolwiek przetworzenie w twojej głowie napływających myśli. Jeden wieli chaos, spustoszenie, tysiąc myśli na minutę, setki pytań, wątpliwości. Aż w końcu puszcza. Czujesz, że ten pętający cię co noc strach, niepewność budząca cię co ranek, cały wykrzyczany światu żal i te setki tysięcy łez, rozmazujące staranny makijaż, powoli cię opuszczają. Euforia. Radość. Ulga.
- Mamo, nie płacz – wyszeptujesz ledwo słyszalnie, tkwiąc w matczynych ściskających cię kurczliwie ramionach, słabo pociągając nosem.
- To ze szczęścia, to ze szczęścia – powtarza, niczym echo i gładzi cię wierzchem dłoni po włosach, ale nagle czujesz jak zaprzestaje wykonywanego czynu i łapiąc cię za ramiona odsuwa na nieznaczną odległość, byś mogła spojrzeć w jej błagalne, wciąż szklące się lśniące tęczówki – Wróć ze mną do Kanady, wróć do domu, tato nie mógł dzisiaj ze mną przylecieć, ale czeka tam na ciebie.
- Nie mogę – dukasz przeciągle, uprzednio dość nerwowo, niemal panicznie, kiwasz głową z pełnym pasji niemym zaprzeczeniem – Nie.
- Lena, dom jest tam, gdzie jest rodzina, cała rodzina.
- Zawsze mi mówiłaś, że dom jest tam gdzie jest twoje serce – uśmiechasz się na samo wspomnienie – A moje jest tutaj, w Toruniu.
- Twoje serce zawsze podróżowało po Europie – twoja rodzicielka wzdycha ciężko, doskonale zdając sobie sprawę, że poniesie w tym starciu sromotną klęskę, bo już dawno temu przegrała taką batalię - Było wszędzie tam gdzie akurat był jakiś rowerowy wyścig, cały czas przy takim jednym kolarzu – dodaje na wpółwesoło na wpół gorzko, poprawiając z troską kosmyk twoich włosów, założonych przez chwilą przez Michała za ucho.
- I zawsze tam będzie, mamo.
- Michał – przebąkuje zaskoczonym głosem, przenosząc swoje spojrzenie gdzieś ponad twoją głowę – No tak, powinnam się była domyśleć, że masz gościa – podnosi ku górze prawą brew i pociąga za skrawek materiału, który okrywa twoje nagie ciało, a którego właścicielem jest szatyn.
- Dzień dobry pani Asiu, trochę się nie widzieliśmy – kąciki jego warg wyciągają się w delikatnym półuśmiechu.
- Czemu czuję się, jakbym znowu wróciła wcześniej z dyżuru i przyłapała was na gorącym uczynku? – podpiera ręce pod boki i przechyla z rozbawieniem głowę w bok.
- Mamo – mamroczesz żałośnie, cedząc przez zęby i karcisz ją wzrokiem.
- W każdym razie, chyba pierwszy raz cieszę się na twój półnagi widok, wychodzący nad ranem z pokoju mojej córki – podsumowuje ze zduszonym uśmiechem, przytakując kilkukrotnie głową. Śmiejesz się cicho pod nosem, a stojący w progu w samych bokserkach szatyn, uśmiecha się pesząc i drapie po spuszczonej z zawstydzenia głowie.
- Chcę się tylko upewnić, czy ja dobrze wszystko usłyszałem – uśmiecha się mimowolnie i pokręca głową z niedowierzaniem, szukając desperacko swoimi błękitnymi, święcącymmi, bystrymi tęczówkami, niemego potwierdzenia w moich oczach.
- Ja nie wiedziałam – jąkasz się nieporadnie, próbując się usprawiedliwić – Naprawdę myślałam, że znowu jestem chora.
- O czym ty mówisz? – wzdycha i marszczy czoło, pocierając je z niezrozumieniem – Lena, to jest najpiękniejszy dzień w twoim, moim – wykrztusza z niedowierzaniem i wciąż łamiącym się od emocji głosem – naszym życiu.
Biegniesz bez zastanowienia prosto w jego rozwarte ramiona, przylegając swoim drobnym ciałem do niego, jakbyś chciała przeniknąć przez każdą komórkę jego ciała. Ściska cię mocniej, kurczliwie za ramiona i z radosnym okrzykiem na ustach obkręca cię dookoła, sprawiając, że w pomieszczeniu rozbrzmiewa twój prawdziwy, szczery i radosny, perlisty śmiech.
- Ale przecież chciałeś być przy mnie, bo to miały być moje ostatnie dni – wciąż nieprzekonana, kładziesz nieroztropnie dłonie na jego nagim torsie i niepewnie spuszczasz wzrok, tworząc namacalną chwilę ciszy. W twojej głowie tworzy się jakieś absurdalne i zupełnie pozbawione logiki przekonanie, a może obawa, że wszystkie jego słowa i pozawerbalne gesty mogłyby okazać się jedynie przypływem chwilowej litości, poczucia winy, zadośćuczynienia. Ściąga swoje krzaczaste brwi i z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy, próbuje odgadnąć w jaki rodzaj paranoi popadłaś.
- Chce być z tobą do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej, głupia – parska radośnie, z pełnym pasji i nasączonym od tętniącej w nim miłości w głosie.
- Przyjechałam, bo myślałam, że jestem chora, a ty zostawiłeś dla mnie wszystko, to co …
- Gdybyś tak nie myślała – wchodzi ci bez pardonu wpół słowo i chwyta twój podbródek, zmuszając cię do spojrzenia w bezdenną głębie jego cholernych niebieskich tęczówek, w których za każdym razem zatapiasz się bez opamiętania, na granicy świadomości - To nigdy byś tutaj nie wróciła, do Polski, do Torunia, do mnie i to byłoby najgorsze co mogło by nas spotkać – bierze twoją twarz w swoje ciepłe dłonie, muskając rozkosznie obuszkami kciuków po twojej gładkiej skórze na zaróżowiałych policzkach, a jego słodki oddech owiewa twoją twarz, osuszając mokre miejsca w kącikach oczu.
- Dam wam trochę czasu – nieśmiałe, speszone odchrząknięcie twojej mamy odrywa twój wzrok od szatyna – W końcu ja też jestem wam to winna, ale nie zapomni odezwać się do mnie wieczorem – posyła ciepły uśmiech i poklepuje was po plecach - A i pamiętaj, że masz na recepcie przepisany antybiotyk – dodaje jeszcze swoim autorytarnym, rodzicielskim tonem.
Żegna się i opuszcza mieszkanie, zatrzaskując za sobą starannie drzwi, kiedy ty nieprzerwanie trwasz w jego objęciach.
- Nie mogę w to uwierzyć ani przyzwyczaić do tej myśli, że teraz wszystko się zmieni – kręcisz głową z niedowierzaniem, zatapiając się w jego niczym nie przesłonięty tors.
 - Dla mnie nic się nie zmienia – wzrusza beztrosko ramionami z nikłym uśmiechem na ustach - Ślub może być jutro, a dziecko za dziewięć miesięcy – mruczy, niskim pociągającym głosem nad twoim uchem, a błądzącymi na twoich plecach, pod fakturą materiału, dłońmi doprowadza do przyjemnego ciepła oplatającego się pomiędzy twoimi nogami.
- Michał, mówię poważnie! – karcisz go, uderzając ściśniętą piąstką w jego ramię.
- Ja też! – zgrywa się, jednak pod naporem twojego powątpiewającego spojrzenia, reflektuje się - No dobra żartuję, ale naprawdę nie miałbym nic przeciwko.
- Mówię o moich wszystkich planach, życiu, pracy i całej przyszłość – zbyt mocno kładziesz naciska na słowo moje, a to uderza w niego bolesnym obuchem jawnego żalu.
- Rozumiem, że potrzebujesz czasu i przestrzeni, chcesz to sobie wszystko poukładać – miażdży usta i potakuje głową, kiedy wzdychasz ciężko, bo dochodzi do ciebie, jak fatalnie i egoistycznie zabrzmiało to w twoich ustach - Rozumiem, naprawdę, ale ja zaczynam jutro z powrotem treningi, za chwilę mam zgrupowanie i jadę na Vueltę. Ja nie mam czasu, Lena. Nie chcę już zmarnować ani jednej minuty w przekonaniu, że nie będziesz ze mną na obozach, że nie będziesz przyjeżdżać na ważne wyścigi, że nie będziesz na mnie czekać w naszym domu. W domu, w którym w trakcie sezonu będę tylko miesiąc – jego tęczówki porażają cię obezwładniającym strachem, lękiem przed wizją rozstępującego mi się przed oczami gruntu.
- Prawie zapomniałam, jakie to trudne znowu być dziewczyną kolarza – przymykasz powieki, pozwalając by delikatny uśmiech zagościł na twojej twarzy.
- Nie chcę cię do niczego zmuszać ani wywierać presji, chcę tylko wiedzieć zanim wsiądę znowu na rower, że nigdzie mi już nigdy nie uciekniesz, Lena – wyszeptuje błagalnym głosem prosto w twoje bezwstydnie rwące się do niego serce.
- Nigdy cię już nie zostawię, Michał. Nigdy – z pełnym pasji i zaprzeczenia szeptem, wspinasz się na palce i kładziesz dłoń na jego karku, subtelnie wplątując palce w jego włosy – Kocham cię, Michał, tak bardzo cię kocham.



To tnie nas aż do głębi
I sprawia, że zapominamy o zdrowym rozsądku.
Nic nie mów, gdy próbuję odejść,
Bo oboje doskonale wiemy, co wybierzemy



Kochasz go w każdej następnej prozaicznej chwili waszego życia, wspólnego życia, które od zawsze miało tak wyglądać, jeszcze kiedy jako tak naiwnie i bez pamięci zakochani nastolatkowie sobie wyobrażaliście. Kochasz go, kiedy niestrudzony trenuje w pocie czoła w okolicznych miejscowościach wokoło Torunia, kochasz ten jego zawzięty wyraz twarzy, kiedy cierpliwie buduje swoją formę na wysokogórskim zgrupowaniu. Zniekształca twoje serce w miękką papkę przez ten swój zawadiacki błysk w oku, kiedy przez internetowy komunikator zmęczonym głosem wyszeptuje na ostatku sił, jak bardzo za tobą tęskni. Kochasz go za każdym razem, gdy wykazuje się błyskotliwą inteligencją na trasie, a zagraniczni komentatorzy pieją z zachwytu nad jego zachwycającą techniką. Sama uwielbiasz patrzeć na jego płynne przejścia przez rozpędzony peleton, na wrodzony kunszt nieskazitelnego zmieniania pozycji na rowerze i choć za każdym razem kiedy rozpędzony odważnie zjeżdża po niebezpiecznych zjazdach, a odciski drenują twoje niespokojne serce, to pękasz z dumy słysząc, że jest w ścisłej światowej czołówce najlepszych zjazdowców. Kochasz go za dystans i specyficzny rodzaj poczucia humoru, którym niespodziewanie tryska przed startem w hiszpańskiej Vuelcie, w której zalicza swój debiut. Choć to jeden z trzech wielkich Tourów, a on sam specializuje się w długich, jednodniowych wyścigach klasycznych, nigdy nie odbierałaś mu marzeń o wygraniu w trzytygodniowym starcie. Nigdy nie będziesz niewdzięcznym Patrickiem Lefevere, poprzednim pracodawcą twojego Michała, nigdy nie powiesz publicznie, że on nigdy nie wygra Tour de France. Choć może to być prawdą, choć może i nigdy tego nie uczyni, to wiesz, że nie chce się zamykać w żadnej specjalizacji, nie chce, by nakładano mu łatkę. Wierzysz, że wróci silniejszy, że wróci jego fenomenalna jazda na czas, że będzie jedynym zawodnikiem w peletonie, który będzie mógł pokonać w sprincie Sagana, że znowu urwie największych i najbardziej utytułowanych na krótkich, dynamicznych podjazdach, a przede wszystkim jesteś pewna jak niczego innego, że poprawi jazdę w górach. Bo choć nie jest typowym góralem, nie posiada jego sylwetki, to będzie w stanie dotrzymywać im koła w Alapach i Pirenejach. Wierzysz, że można być dobrym we wszystkim, wierzysz, że twój Michał, będzie jak Merckx, albo Valverde, że będzie w stanie wyrywać wielkie monumenty i Grand Toury, że będzie szlifował wszystkie elementy kolarskiego rzemiosła, że nie będzie, tak jak większość w zawodowym peletonie, uciekać się tylko do jednej specjalizacji. Wiesz, że on po prostu chce się ścigać, chce być co raz lepszy, chociaż i tak już przeszedł do historii. Został przecież pierwszym polskim mistrzem świata zawodowców i nikt mu tego nie odbierze, nikt nie będzie tego kwestionował. Do końca swojej kariery będzie ścigał się po szutrach, szosach i brukach z mistrzowskimi, tęczowymi rękawkami na koszulce.
- Kwiatkowski i Krajewska, nie macie pojęcia, jak dobrze znowu widzieć was razem – Poljański podjeżdża do barierek przy których, dzielnie wyczekiwałaś na Michała, ocierając z czoła krople słonecznego, skwarnego potu - Lena, tak się cieszę, a nie mówiłem? – z niepojętą ulgą i szczerą radością przytula cię do siebie, rozczochrując twoje starannie ułożone włosy.
- Mówiłeś, dziękuję Paweł, za wszystko – patrzysz w jego roziskrzone tęczówki z nieopisaną wdzięcznością.
- Tylko tym razem nie całuj już mojej dziewczyny, Poljan – subtelny, zduszony kpiarski uśmiech na michałowych wargach, był dla ciebie niczym głęboki wdech po długim maratonie, cichy szept po gromkiej awanturze, potrzebowałaś widzieć go tak wesołego każdego dnia.
- Chyba, że znowu sama się na mnie rzuci – blondyn wyszczerza swoje śnieżnobiałe zęby w szerokim, głupkowatym uśmiechu i puszcza perskie oko.
- Ej, ej, uważaj sobie – szatyn delikatnie dzierży go po jasnych pasmach włosów, po czym obydwoje przybijają sobie piątki, przez dłużą chwilą tkwiąc w przyjaznym uścisku rąk. Wraz z orzeźwiającym powiewem niosącego przyjemną woń wiatru, buszującego wam we włosach, wraz z prażącymi rozgrzaną skórę hiszpańskimi promieniami słonecznymi śmiejecie się dźwięcznie. Znowu jesteście wszyscy razem, a ty czujesz, że od zawsze to miało być twoje miejsce, że znowu jest tak jak powinno być, że tak ktoś właśnie to zaplanował.
Kochasz Michała.
Kochasz go, kiedy już w pierwszych dniach zakłada czerwoną koszulkę lidera, choć na półwysp Iberyjski ze względu na słabszą formę pojechał jedynie jako wartościowy pomocnik. Kochasz go, kiedy nieugięty, z przełamującym wymalowany ból na twarzy uśmiechem, pali nogi przed szczytem gór, nieustępliwie próbując dotrzymać koła najlepszym góralom. Kochasz go, kiedy z zawiedzionymi nadziejami, kompletnie wycieńczony i pokonany bez słowa przejeżdża w ostatniej grupie przez linię mety. Kochasz go, kiedy po prostu, po ludzku nie daje rady, kiedy ze łzami cisnącymi się do oczu przeklina niemiłosierny ból w dolnej części pleców. Kochasz go kiedy załamany schodzi z roweru i ukrywa twarz w dłoniach. Kochasz go, kiedy wycofuje się z wyścigu. Kochasz go, kiedy odwołuje start w mistrzostw świata. Kochasz go w chwili, w której pokazuje słabość. Kochasz go, kiedy załamany stanem swojego zdrowia jest świadomy wielkiej niewiadomej w jego dalszej karierze i przyszłości w brytyjskiej ekipie. Kochasz go nawet wtedy, kiedy niecierpliwie odpowiada nieustannie krytykującym go kibicom przelotnego sukcesu. Chcesz przy nim trwać w tej każdej sekundzie przesiąkniętej bólem, żalem i  niepowodzeniem. Potrzebujesz podtrzymywać go w chwilach zwątpienia, bo jego nieszczęście, to twoje nieszczęście. Wyzbywasz się obiekcji, uprzedzeń i lęku, które skutecznie do tej pory powstrzymywały cię przed spakowaniem swoich rzeczy. Wiedziałaś, że będzie ci cholernie trudno żyć w domu, w którym wciąż tętnią odarte z wspomnień jego chwile z Alicją, ale przecież cholernie go kochasz. Kochasz tak, że nie możesz oddychać. Kochasz jego ignorancję, kiedy lekceważąc zalecania lekarzy, nie oszczędza swojego kręgosłupa i przenosi cię przez próg swojego domu. Kochasz go za porywczość, w której popycha cię na kuchenne meble, przyciska cię do rantów kuchennego blatu i doprowadza cię do granic rozkoszy. Kochasz i nie zamierzasz przestać. Jesteś przy nim. Dla ciebie jest najlepszy, zawsze taki będzie, bez względu na słabszy sezon, czy nietrafioną formę. Wspierasz milczeniem, trzymasz za dłoń w chwilach zwątpienia, przeganiasz pochmurne myśli, pokazujesz jak patrzeć w przyszłość, gdy ciężko trenuje, za bardzo chce, a przecież nie musi się siłować i nic nikomu nie musi na siłę udowadniać. Nie stracił talentu, nie stracił umiejętności. Kolarstwo uczy cierpliwości i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, że oprócz mocnych nóg, potrzeba mocnej głowy. Wyciszasz dziennikarzy, pomagasz w jego Akademii, pilnujesz terminów sesji na nowy sezon, organizujesz umówione spotkania z młodzieżą, dla której przecież wciąż jest idolem, starasz się, stwarzasz mu azyl, chwilę wytchnienia, pozwalasz mu na chwilę słabości, lęku niepewności i pomagasz się podnieść, wrócić silniejszym, zmotywowanym, cieszącym się znowu jazdą na rowerze, mającym satysfakcję ze ścigania. I ty przez to byłaś przy nim najlepszą wersją siebie. Po prostu sobą. Wspierałaś go do utraty tchu, wierzyłaś w niego bezgranicznie, a on widział w tobie te wszystkie, małe piękne rzeczy o których istnieniu nawet nie masz pojęcia i uwielbiał w tobie te rzeczy, których sama w sobie nie lubisz. Każda jego część ciała rwała się do ciebie, mógłby dokonać dla ciebie rzeczy, do jakich nigdy dla nikogo by się nie posunął. Pragnął cię kochać w każdym miejscu i o każdym czasie. Byłaś cała jego.  Dla niego wszystko zaczynało się na tobie i na tobie kończyło. Poczuł to tylko raz i tylko do ciebie.



Jeśli nasza miłość jest tragedią, dlaczego ty jesteś moim lekarstwem
Jeśli nasza miłość jest szaleństwem, dlaczego ty jesteś moją jasnością



Święta to wyjątkowy czas. W zawziętym slalomie po galeriach handlowych za najlepszymi prezentami, gonitwie po największego karpia w pobliskim rybnym, sprzątaniem w każdym zakamarku, które przez rok nie widziało światła, czy prześciganiu się w zrobieniu konkursowego zdjęcia na najładniej przystrojone świąteczne drzewko,  często zapominamy o jego prawdziwym przeznaczeniu, zmuszającym do chwili wytchnienia, zatrzymania się i docenienia tej maleńkiej chwili wspólnej radości przebywania z najbliższymi. To szczególny czas, by zapomnieć o dawnych sporach, niezażeganych waśniach i chociaż raz w roku spróbować wybaczyć sobie wszystkie swoje grzechy, pomyłki, nieprzemyślane słowa rzucane bezmyślnie niczym kamienie i czyny, które rozkruszyły serce.  W ten świąteczny dzień i Wigilię Bożego Narodzenia, siedząc przy suto zastawionym stole w Działyniu, w rodzinnym domu Michała z całą jego rodziną, wybaczałaś i prosiłaś o wybaczenie.
W powietrzu unosi się świąteczna magia, zapach karpia, grzybowego sosu, barszczu, obieranych przez najmłodszą siostrę Michała, Maję mandarynek, słodkich wypieków Eweliny i ciężar rzucanych ci, niemych, wdzięcznych spojrzeń Pani Agnieszki.
Na zewnątrz wszystko jest ozdobione białą puchową połacią i płatkami śniegu spadającymi w melodyjny takt sentymentalnych kolęd, których dźwięk dochodzi przez zamknięte okna ze wszystkich posesji, ozdobionych migającymi, kolorowymi lampkami.
- Wyglądasz na szczęśliwego synu – niespodziewanie ręka jego ojca, ląduje na jego ramieniu i poklepuje go po materiale, czarnej puchowej kurtki. Wypuszcza powietrze z ust, a delikatny obłoczek przesłania mu przez chwilę troskliwy wyraz twarzy jego rodziciela.
- Bo naprawdę jestem – odwraca głowę, by upewnić się, że wciąż stoją we dwóch na werandzie rodzinnego domu, czekając na zbierających się mozolnie na pasterkę pozostałych członków rodziny.
- Seks to nie wszystko, wiesz? – szturcha cię zaczepnie w ramię i posyła buńczuczny uśmiech.
- Tato – szatyn kiwa rozbawiony głową – Lena gotuje prawie tak dobrze jak mama, a w łóżku, nawet nie chcesz wiedzieć, bo będziesz zazdrosny.
- Jesteś pewien, że to na pewno ta? – dopytuje ze świdrującym wzrokiem, utkwionym w jego zaskoczonym tym pytaniem twarzy.
- Kiedy wtedy zniknęła – robi pauzę, zbiera rozbiegane myśli wypływające prosto z zakamarków swojego serca - Kiedy jej nie było, płakałem i było mi źle, nie miałem jej, a chciałem, potrzebowałem. Potrzebowałem jej głosu, jej śmiechu. Od początku wiedziałem, że tylko ją … i tylko z nią mogę wszystko. Teraz znowu oglądam świat jej oczami, mówię jej ustami, oddycham jej zapachem. Po prostu wszystko jest na swoim miejscu, rozumiesz?
- Rozumiem.
- Naprawdę? – pyta z jawnym zaciekawieniem, patrząc na starszego mężczyznę z powątpiewaniem.
- Tak, bo tak się akurat składa, że miałem podobnie, gdy spotkałem twoją mamę – wzdycha i schodzi powoli po schodkach, w momencie w którym frontowe drzwi otwierają się na oścież i wypływa z nich cała liczna rzesza osób. Skacząca Maja z niespożytą życiową energią, zaspane dziecko Radka, które spoczywa w ramionach jego żony, jego mama, dołączająco do czekającego na nią męża, Ewelina ze swoim chłopakiem i ty. Dzisiaj wszystko jest na swoim miejscu.
I wszystko byłoby na swoim miejscu, gdybyś w przed dzień sylwestrowego szaleństwa nie spotkała w porannej drodze do piekarni po świeże i pulchne pieczywo znajomej sylwetki na Toruńskim rynku. Wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie spłoszona twoim widokiem Alicja nie przystanęła przed tobą raptownie, powodując, że prawie wypuściłaś z rąk siatki z zakupami. Wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie to, że zimny mróz szczypał twoje nieprzysłonięte czapką uszy, a jej dłoń była położona na zaawansowanym ciążowym brzuchu, na którym opinał się szary, zimowy płaszcz.



Stoimy nieruchomo, tuż przed upadkiem,
Bo oboje wiemy, jak to się skończy.
Nasz zegar tyka aż do momentu, gdy stłucze się szkło
A ja znowu w Tobie utonę




Rozczarowani? Być może, ale ja od początku mówiłam, że to nie będzie o chorobie. Być może nie było bardziej kretyńskiego pomysłu w mojej głowie na powód dla którego Lena mogła by wrócić. Być może nigdy nie powinno się pisać o swoich ulubieńcach, bo to nie wychodzi, nie jesteśmy obiektywni, nie chcemy ich unieszczęśliwiać, ale z drugiej strony … czy nie jesteśmy jeszcze za młodzi, żeby nie wierzyć, że wszystko będzie dobrze? Zawsze mam tendencje do smutnych, złych zakończeń, unieszczęśliwiając wszystkich i wszystko dookoła. Bo tak będzie na sublimacyjnie, na Oliwi, Stochu i Winiarskim i o mój boże na wszystkich jednopartach, na których też pojawi się Michał. Po prostu kocham jak coś się źle kończy, bo uważam, że tylko wtedy to jest coś warte, że czegoś można się nauczyć. I choć pierwotny pomysł na zakończenie był od samego początku w mojej głowie jasny i klarowny, to tak naprawdę nie mam pojęcia, jak to się skończy. Bo jak widzę jak Michał wygrywa San Sebastian, to przepełnia mnie szczęście niepojęte i wychodzi właśnie takie coś na górze. Nie Michał, nie działasz zbyt dobrze na moją wenę. Całe szczęście, że przez miesiąc się nie ścigasz. Nie no żartowałam, będę tęsknić. No więc, chyba jest więcej kolarstwa w kolarstwie. Prawie o nim tutaj zapomniałam. Ale coś dzisiaj jest. Na szczęście ten sezon był taki kozak, że będzie o czym pisać w następnym rozdziale, być może ostatnim, być może. Na pewno.
To miało być przerysowane. Zawsze. Jak można inaczej o Michale, no jak?
No i weź tu pisz o świętach w taki upale, hue hue.
Dobra, przepraszam.